Filipiny to piękny wyspiarski kraj w Azji Południowo-Wschodniej, położony na archipelagu około 7100 wysp, z czego tylko 860 jest zamieszkanych. Ma 92 miliony mieszkańców, co czyni go dwunastym najludniejszym krajem świata. To jedyny kraj w Azji z dominującą religią katolicką. Wiec zamiast świątyń hinduskich, buddyjskich i meczetów, można tu podziwiać kościoły, często z kilkusetletnią historią.
Największym jednak magnesem przyciągających tam turystów są plaże i ocean kryjący w sobie ciekawą rafę koralową… co i nas tu przyciągnęło…
Było pewne, że nasz wyjazd na Filipiny się odbędzie. Ale z powodu ciekawych zajęć zawodowych – nie był pewne w jakim terminie. W sumie pojechało czterech wspaniałych i jedna wspaniała .
Przylecieliśmy na Cebu, zapakowaliśmy się w busa i pojechalismy do Moal Boal. W czasie drogi degustowaliśmy miejscowy rum. I mimo że znawcą rumu nie jestem – choć muszę przyznać serwuję bardzo dobre drinki z rumu: cuba libre i mohito – to rum, którego mieliśmy okazję spróbować w trakcie drogi i przez najbliższe dwa tygodnie, w porównaniu do kubańskiego był bardzo słaby. Niemniej jednak inauguracja przybycia na miejsce, w którym mieliśmy przebywać przez następnych pięć dni, bardzo się udała.
Ponieważ dzień był długi, po przyjeździe udaliśmy się do bazy, ustaliliśmy godziny wypłynięć i możliwość wykonania nurkowań nocnych.
Słyszałem, że na Filipinach góruje „makro“, duże ryby oraz wraki na Palawanie. Byłem przygotowany na to, że za dużo nie zobaczymy.
W planie mieliśmy trzy nurkowania dziennie. Ale z uwagi na to, że był z nami Wojtek, którego pasjonuje fotografia podwodna, robiliśmy trzy nurkowania dzinne i jedno nocne .
Zaczynaliśmy o 7.00 potem nurkowaliśmy o 10.00, 14.00 i 18.00.
Pierwszego dnia mieliśmy tzw. check dive na House Reef, czyli domowej rafie. Przewodnik wszedł z nami do wody, by zobaczyć, z jaką grupą ma do czynienia. A grupa była mocna. Składała się z dwóch intruktorów nurkowania, jednego certyfikowanego (dość dawno) asystenta instruktora i podwodnego fotografa, który ma za sobą kilkadziesiąt wyjazdów nurkowych.
I już pierwsze nurkowanie bardzo nas zaskoczyło. Nie spodziewałem się tak bujnego życia. Poza makro było dużo ciekawych gatunków fauny i flory. Spotkaliśmy ławicę sardynek, która zawsze kręci się właściwie w tym miejscu. Coś tak niesamowitego widziałem po raz pierwszy. Kiedy płynęło się pod ławicą, robiło się zupełnie ciemno, sardynki całkowicie przysłaniały słońce. Oczywiście jak są sardynki, to nie brakuje też ryb polujących na nie. Wielka chmura rybek przemieszczała się zależnie od ataku agresorów i rybaków polujących z powierzchni. Widok i uczucie niesamowite. Wpłynięcie w tę chmurę dawało wrażenie, jakby żywe srebro przelewało się przed nami. Wciąż dzieliły nas milimetry od tej przesuwającej się lawy, której w żaden sposób nie można było dotknąć. Przy każdej próbie jej złapania srebrzysta chmura była szybsza. Fascynujące nurkowanie.
Odpoczywając po nim, poszliśmy do jednego z barów, które w Moal Boal leżą nad samym brzegiem morza. Wyjątkowo urokliwe miejsce utrwaliliśmy na zdjęciu, które natychmiast wrzuciliśmy na Facebooka, by pokazać znajomym jak bardzo mamy tu ciężko.
Drugie nurkowanie nie zapowiadało się już tak fascynująco. Było z łódki. Łódki są tu nieduże. Zabierają maks. 8-10 osób. Nasza baza dysponowała trzema łódkami i wszystkie były w bardzo dobrym stanie. Popłynęliśmy jakieś 15 minut i hop! do wody. Nurkowanie – jak wszystkie w Moal Boal było przy ścianie, pionowej ścianie schodzącej na 50 metrów. Przejrzystość wody nie zachwycała. Maksymalnie 30 metrów. Gdzieś w dalekiej otchłani wydawało się, że płynie kosogon. Ale kto co chce zobaczyć, to widzi. Nagle jednak pojawił się żółw. Płynął prosto na nas. Sfilmowaliśmy go i obfotografowaliśmy dokładnie.
Divemaster bez entuzjazmu pokazał, by płynąć dalej. Po drodze widzieliśmy kolejnego trochę większego żółwia, później następnego i jeszcze jednego. Wtedy już rozumieliśmy brak euforii u divemastera – to nie Dahab, gdzie wielką radość budzi jeden żółw dziennie. Podczas kolejnych nurkowań podpływaliśmy już tylko do dużych żółwi. Małych było naprawdę dużo.
Żółwi, ścian i nurkowań w prądzie przez następne cztery dni mieliśmy pod dostatkiem. Nie zabrakło też krabów, ślimaków, rybek, koników i węży morskich.
Po nurkowaniach jadaliśmy w lokalnych restauracjach. Jedzenie było tanie i dobre. Obiady po czterech nurkowaniach jedliśmy dość późno. Bary, które znajdowały się nad brzegiem morza serwowały doskonałe jedzenie, ale w godzinach wieczornych zamieniały się raczej w gwarne miejsca spotkań przy drinku czy piwku. W końcu przypadkiem trafiliśmy do restauracji na piętrze. Wydawało się, że jest zupełnie pusta. Była pusta, bo nie była najtańsza, ale jedzonko pierwsza klasa. Którego dania by się nie zamówiło – niebo w gębie. Dodatkowo karta menu była podzielona na specjały chińskie, tajlandzkie i filipińskie. Super miejsce godne polecenia, choć nie pamiętam nazwy, ale kojarzę, że restauracja znajdowała się nad centrum nurkowym.
Pierwsze nocne nurkowanie było na rafie domowej. Jak zwykle w ciepłych wodach, w nocy można zobaczyć wiele ciekawych skorupiaków i innych organizmów, nie wspominając o śpiących papugorybach i śpiących ogromnych żółwiach.
Prawdziwe wrażenie zrobiło jednak nurkowanie nocne koło wyspy, do której płynęliśmy około 15–20 minut. Dołączył do nas jeden Austalijczyk, który na Filipinach nurkował trzeci raz. Dzięki prądom tak naprawdę był to drift diving. Nie wiadomo było, w którą stronę i na co patrzeć. Kosmos! Mieliśmy wrażenie, że cała rafa się rusza, a tylu gatunków skorupiaków nie widziałem nigdy! Niesamowite nurkowanie! Zabrałem ze sobą kamerę, ale przez awarię jednego światła doszedłem do wniosku, że pomogę Wojtkowi w wyszukiwaniu obiektów do fotografii, no i pomogłem . Kiedy Wojtek przymierzał się do zdjęcia już widziałem co najmniej 3–4 kolejne ciekawe zwierzątka. Raz mrugnąłem do Australlijczyka, który zupełnie nie wiedział o co chodzi. Więc wziąłem go za rękę i pokazałem fajnego kraba i krewetki. Potem reagował już na moje mruganie, dzięki czemu zobaczył całkiem sporo ciekawych żyjątek. Naprawdę super miejsce na nocne nurkowanie, które można zrobić do 12 metrów.
Następnego dnia mieliśmy dzień wolny przed lotem do stolicy Filipin. Postanowiliśmy więc zwiedzić Moal Boal, miasto, które leży 3 km od resortów. W sumie nie ma tam nic ciekawego poza rynkiem, na którym można kupić po prostu wszystko: 20 rodzajów ryżu, ząbki czosnku na sztuki oraz niesamowitą kolekcję filmów pirackich. Na drugim rynku królowały świeże ryby i owoce morza. Filipińczycy twierdzą, że nie łowią już granatami, ale miejscowi zamieszkujący nie tylko resorty turystyczne przyznawali, że dalej łowią dynamitem, uznając tę metodę za najlepszą.
Obok rynku widzieliśmy ruiny kościoła, który w Olsztynie uchodziłby za bazylikę. Tam niestety niszczeje. Obok stał parterowy, świeżo wybudowany kościół, ale to ruiny starej świątyni, wybudowanej prawdopodobnie jeszcze przez Hiszpanów, robiły ogromne wrażenie.
W mieście zjedliśmy też doskonale ugrillowanego prosiaczka. Był wyśmienity, doskonale przyprawiony, bo mimo upału nawet tłuszczyk smakował .
Wybraliśmy się też na walki kogutów. To jest dopiero jazda. Walki kogutów zazwyczaj są tylko w niedziele i tak dzieje się w całym kraju w mniejszych miejscowościach.
W większych miastach odbywają się codziennie lub co trzy dni, ale i zakłady są o wiele wyższe. Tutaj można było zacząć licytację od 50 peso. Trzeba mieć jednak pomocnika do obstawiania, bo system nie jest taki prosty. Po pierwsze nie zawsze wygrywa się tyle, ile stawia. To zależy od liczby osób, które postawiły na danego koguta. Po drugie, jak zbyt dużo ludzi obstawi jednego koguta to walka jest odwołana. Mieliśmy taki przypadek. Wyszedł właściciel szkoły, którego trzy koguty wygrały wcześniejsze walki i na jego czwartego koguta postawili wszyscy. Walkę odwołano .
Same walki to nic ciekawego. Nie wygląda to ani fajnie, ani humanitarnie. Biedne te koguty. Wątpię jednak, by dało się to wyplenić z Filipin. Dla nich to jak tradycja narodowa i ciężko jest nawet z tym dyskutować. Zasady nie są takie proste, jakby się wydawało. Logicznie jest do chwili, kiedy jeden kogut zabije lub rani drugiego na tyle, że poległy nie może wstać. Jak nie może wstać, to leci na zupę! Przegrany zawsze leci na zupę – to ważne przynajmniej dla przegranych! Jeżeli natomiast oba koguty są na tyle słabe, że nie mają siły i możliwości, aby się bić, to szczuje się je do chwili aż jeden dziobnie drugiego więcej niż raz. Wówczas ten, który dziobnął wygrywa. Pewnie jest jeszcze więcej zasad. My poznaliśmy tylko te. Wygraliśmy tyle, że starczyło na tuk tuka – czyli powrót do domu i dobre wino (dobre wino to wino kupione w markecie i smakujące jak wino ).
Przy okazji walk kogutów, zjedliśmy to, co oferowały przydrożne knajpy. Do wyboru rybka w occie, sajgonki i jeszcze kilka ciekawych specyfików domowej roboty. Można tanio i dobrze zjeść bez obawy, że coś jest nieświeże. Właściciele gotują tyle, ile mogą w danym dniu sprzedać. Jadłodajnie rozstawiane są przy innych biznesach (sklepie, kiosku lub obok przystanku autobusowego) i zazwyczaj specyfiki przyrządzane są w domu. Są smaczne i tanie, choć sposób i warunki ich podawania pozostawiają wiele do życzenia.
Z Moal Boal polecieliśmy do stolicy Filipin Manili, by po dniu zwiedzania polecieć dalej na Donsol, gdzie naszym celem były rekiny wielorybie i manty…
W Manilii w pierwszej kolejności wybraliśmy sobie jeepneja. Jest to auto podobne do starej wersji Jeepa Wranglera, tylko przystosowane do przewozu cztery razy większej liczby osób niż oryginał. Poza tym te auta są pięknie przystrojone i na festivalu tuning disco-polo nie miałyby sobie równych.
Zabytki Manili sprowadzają się do kilku pomników i przypadkiem, jadąc na cmentarz północny, zwiedziliśmy wszystkie znakomitości.
Cmentarz północny to była dopiero lekcja życia… Na cmentarzu ludzie żyją pośród grobów. Zasada jest taka, że mieszkają i śpią na nagrobku, ale w zamian muszą o niego dbać i musi być czysto. Mieszkają tu najbiedniejsi… w grobach najbogatszych… Cmentarz niczym by nie różnił się od zwykłego miasta, gdyby nie groby, które są wszędzie, a pośród nich ludzie. Mają tam sklepy, jadłodajnie, telewizory i wszystko to, co w domu jest potrzebne. Więc jeśli ktoś narzeka, że jest mu w życiu źle – to zapraszam do galerii zdjęć…
Cmentarz północny był najciekawszym elementem naszej wycieczki po Manilii.
Następnego dnia wstaliśmy rano by polecieć do Donsol. Wychodząc z samolotu, naszym oczom ukazał się wulkan. I zrobił wrażenie 😉 Do samego Donsol mieliśmy jakąś godzinę jazdy.
W Donsol, poza możliwością zobaczenia rekina wielorybiego, mant i ogólnie nurkowania – nie ma co robić.
Pierwszego dnia polowaliśmy (z aparatem) na rekina wielorybiego. Z maską, fajką i płetwami weszliśmy na łódkę. Po odpłynięciu od brzegu jeden Filipińczyk z obsługi wszedł na coś podobnego do masztu i wypatrywał „dziwnych falek“. Bo tam gdzie falka, tam rekin wielorybi. My mieliśmy szczeście. Siedzieliśmy spokojnie w płetwach z maskami w ręku, aż tu nagle hałas i skok do wody. Na powierzchni nic nie widziałem, ale pod wodą moim oczom ukazał się wielki szary jegomość, który majestatycznie przepłynął koło nas…
No i się zaczęło. Pływaliśmy razem z nim około 15 minut. Czasami był tak blisko, że spokojnie mogliśmy go dotknąć. Był wielki! Zdawało się, że zupełnie nie zwraca na nas uwagi. Płyną spokojnie, dostojnie, zupełnie nie zwracając na nas uwagi. My trochę się zmachaliśmy, ale było warto.
Rekin wielorybi to wspaniały zwierz, a obcowanie z nim uświadamia, jak jesteśmy mali i jak bardzo powinniśmy dbać o środowisko, aby nasze dzieci mogły doświadczyć takich przeżyć jak my, obserwując tego olbrzyma, który poruszał się spokojnie jak łódź podwodna. Wspaniałe doświadczenie! Warte przeżycia i nie ma znaczenia, że robimy to tylko w ABC.
Potem pojechaliśmy na nurkowanie. Wróciliśmy późno, bo długo trzeba było płynąć. Niestety na drogę powrotną zabraliśmy za mało rumu ;).
Na pierwszym nurkowaniu były ściany, makro, węże, koniki morskie i lekki prąd. Super miejsce. Nurkowanie w dryfie wśród skał, grot i jaskiń. Drugie nurkowanie było przede wszystkim dla amatorów makro, dlatego Wojtka ciężko było oderwać od dna.
Wróciliśmy późno, akurat na kolację. Resztę wieczoru spędziliśmy w basenie i barze. Barmankę wyszkoliliśmy jak robić „wściekłe psy“. Nawet spróbowała jednego, ale po minie widać było, że nie jest to trunek, na którego punkcie oszaleje .
Kolejnego dnia popłynęliśmy zobaczyć manty. Znacznie dalej od miejsc, na których nurkowaliśmy poprzednio. Pogoda była ładna, choć dzień wcześniej padało. Lał rzęsisty deszcz, ubrałem się więc w skafander, położyłem na łódce i zasnąłem w strugach ciepłego deszczu. Niestety nie pospałem długo, bo jak mówi chińskie przysłowie – po deszczu zawsze przychodzi słońce. I przyszło. Bardzo szybko, więc obudziłem się, czując jakbym był w saunie. Ale wracając do naszych mant…
Popłynęliśmy z parą nurków chyba z Danii. Ona obfita, on umięśniony i wytatuowany, całkiem sympatyczni. Po wejściu do wody okazało się, że para nie za bardzo radziła sobie z zanurzeniem, a przy nurkowaniach w prądzie ma to znaczenie. Samo miejsce nudne i puste. Na dnie pozaczepiane liny, by można było zaczepić się do nich hakiem i podziwiać manty. W dno nie było sensu wbijać rafowego haka, bo był piach. Niestety wyszło na to, że natura zawsze dąży do równowagi. Wczoraj mięliśmy szczęście pływać z rekinem wielorybim, a dziś mant ani widu ani słychu.
Na drugie nurkowanie wytatuowany nie wszedł już do wody. Widocznie przez kompleksy, że chłopcy z większymi brzuchami lepiej sobie poradzili w zanurzeniu niż on – Adonis ;). Za to obfita towarzyszka śmigała zupełnie jak młoda foka . Popłynęliśmy w inne miejsce i już z oddali zobaczyliśmy je… Przepływały blisko nas zupełnie spokojnie i majestatycznie. Wyglądały jak bombowce. Oczywiście wszyscy dostali szału . No, poza mantami. One krążyły, nie zwracając na nas uwagi. Były wielkie, piękne i niezależne! Warte podziwiania.
Po obiedzie przyszła kolej na trzecie wejście do wody. Szczerze mówiąc, nie wierzyłem, że jeszcze raz je zobaczymy. Ale one dalej kręciły się prawie w tym samym miejscu. Tym razem podpływały do nas jeszcze bliżej. Krążyły nad nami, obok nas, a my wykonaliśmy, jak to mówią, „foty i ujęcia życia“. Nie przypuszczaliśmy, że będziemy mieli tyle szczęścia, by na dwóch z trzech nurkowań zobaczyć manty, które nie opuszczały nas nawet w trakcie wynurzania.
Bardzo zadowoleni po wyjściu z wody raczyliśmy się rumem. Okazało się, że Duńczycy piją tyle samo co Polacy . Tylko filipiński divemaster narzekał, że robimy mocne drinki.
Kolejnego dnia nurkowaliśmy na rafie, w dwóch nowych miejscach i jednym z pierwszego dnia. Miejsca fajne, pogoda piękna, widoczność dobra. Rewelacja!
Wracając z nurkowania zauważyliśmy dziwny obiekt na powierzchni wody. Pierwsze co nam przyszło do głowy to żółw. Ale podpłynąwszy bliżej ujrzeliśmy nadymkę (rozdymka sterczel – Lagocephalus lagocephalus), która nadęta pływała po powierzchni wody i nie mogła się zanurzyć. Oczywiście wyjęliśmy ją z wody. Wtedy bardzo szybko zrobiła się mała, oślizgła i kłująca, więc wrzuciliśmy ją z powrotem do wody. Taka ciekawostka, która spotkała nas na pożegnanie.
Ostatni dzień nurkowy upłynął na poszukiwaniu rekina wielorybiego. Tym razem nie mieliśmy tyle szczęścia. Dopłynęliśmy więc do wioski rybackiej na wycieczkę krajoznawczą.
Na kolację zamówiliśmy całego pieczonego świniaka, ale nie był tak dobry jak w Moal Boal w przydrożnym fast foodzie. Najedzeni, ale trochę zawiedzeni resztę wieczoru spędziliśmy przy basenie popijając mohito, patrząc na gwiazdy i wyjątkowo szybko przelatujące nietoperze. Co prawda niektórzy z nas byli przekonani, że są to nocne jaskółki. Ale takie rzeczy możliwe są właśnie po filipińskim rumie.
Kolejny dzień upłynął na zupełnym odpoczynku z wieczorną wycieczką na świetliki. Świetliki żyją sobie na drzewach, które rosną nad brzegiem rzeki. Aby je zobaczyć trzeba wejść na łódkę i popłynąć w górę rzeki. Drzewa są rozświetlone przez setki małych światełek. Wygląda to niesamowicie! Obejrzeliśmy kilka takich drzewek, a na nich kilka tysięcy świetlików. Oczywiście wycieczka odbyła się pod osłoną nocy i jest to jedyna atrakcja (poza nurkowaniem) w Donsol.
Filipinki i Filipińczycy są bardzo sympatyczni. Co ciekawe bardzo ufni, jak na kraj katolicki. Pewnego popołudnia wychodząc z ośrodka spotkaliśmy wartownika, który zapewniał nam bezpieczeństwo w ośrodku. Stał z naładowaną półautomatyczną strzelbą – jakiś mossberg lub coś podobnego. Podszedłem do niego i poprosiłem, by dał mi na chwilę ów karabin do zdjęcia i dał … A widzieliście kiedyś białego Filipińczyka z dużymi oczami? Ja widziałem, bo zrobił się taki jak przeładowałem .
Następnego dnia znowu poszedłem do niego, aby pożyczył mi karabin. Pożyczył! tylko wyjął wszystkie kule z magazynku.
I tak nadszedł czas powrotu do domu…
Z całą pewnością wrócimy na Filipiny. Co więcej planujemy organizować tu wyjazd raz w roku. Do odwiedzenia pozostało przecież jeszcze Cebu i wraki Palawanu …
Jeszcze kilka ważnych uwag:
Perły – Filipiny słyną z pereł, niestety nie wszędzie (nie na całych Filipinach) można je kupić i nie zawsze są oryginalne. Ceny są bardzo dobre, ale należy uważać na oszustów.
Wiza – turystyczna, wydawana na 21 dni, może być przedłużona do 59 dni, ale to już trzeba załatwić w ambasadzie. Opuszczając Filipiny, trzeba zapłacić 750 peso (około 55 zł).
Czas – najlepszy czas na Filipinach do nurkowania i spotkania wszystkich dużych zwierząt to termin od połowy listopada do połowy marca. Oczywiście nurkować można cały rok, a i w połowie listopada zdarzają się opady deszczu, co jest nawet bardzo przyjemne ;).
Waluta – filipińskie peso 1 zł = 11,71 PHP. Z wymianą nie ma problemu, ale musimy zabrać dolary lub euro, choć bliżej i łatwiej jest z dolarami.
Alkohol – jest go pod dostatkiem. Prawie w każdym sklepiku można kupić rum. Jest też napój alkoholowy, który ma zapach bimbru. Jest tańszy od rumu, a pić się go nie da. Ale jeśli ktoś planuje niskobudżetowy wyjazd to może spróbować .